List z misji od Joanny
Nasza parafianka Joanna, która przebywa na misji w Procidzie przesłała list do Parafian:
Drodzy,
mam nadzieję, że macie się dobrze i planujecie jakiś wakacyjny wypoczynek. Na Procidzie też jest już coraz więcej turystów. W przeciwieństwie do lat ubiegłych, są oni przede wszystkim z Włoch i wciąż jest ich nieporównywalnie mniej. Ale tak jak Wy, już prawie zapomnieliśmy o kwarantannie i wszystkich obostrzeniach. Głównym miejscem, w którym musimy sobie o tym przypomnieć, jest kościół, gdzie obostrzenia są niezmienne. Lipiec jest na Procidzie ważnym miesiącem maryjnym, kiedy cała wyspa zjeżdża się do sanktuarium Matki Bożej Łaskawej (Madonna delle Grazie, kopuła po prawej stronie) – naprzeciw naszego domu. Każdego dnia mamy więc wiele radości, spotykając naszych przyjaciół po mszy na placu czy przed kościołem. Jednak głównym miejscem, gdzie spędzają teraz dni na Procidzie, jest teraz oczywiście plaża. Przesyłam obok trochę słońca z Procidy. 😉
Kilku z Was stawiało mi pytanie, jak przeżywam misję duchowo, jak zmienia się moja wiara, czego się nauczyłem – spróbowałam podjąć urywek tego nie ogarnionego zagadnienia w ostatniej części listu.
Ptak wypuszczony z klatki
Pożegnanie Caroliny w porcie było dla mnie jedną z piękniejszych chwil podczas misji – Carolina była badante, czyli osobą zatrudnioną do opieki 24h/dobę dla ponad 90-letniej Rity. Na Procidzie jest mnóstwo osób, które pracują jako badante. Jeszcze 20 lat temu była to praca typowa dla Polek, teraz są to w większości kobiety z Mołdawii, Gruzji i Ukrainy, czasami też Włoszki.
To wymagająca praca, bo często 24 godziny na dobę, która nie zawsze jest szanowana przez Włochów. Z dala od swojej rodziny, często nie znając dobrze języka włoskiego, w odizolowaniu od tutejszego życia codziennego, często całymi dniami zamknięte w domu przy osobie przykutej do łóżka, ale w każdej wolnej chwili z telefonem w ręku, wymieniając aktualności ze swoimi bliskimi w kraju.
Carolinę poznałyśmy, odwiedzając Ritę. Smutek i obojętność w oczach tej 50-letniej kobiety z Mołdawii świadczyły o wielkiej samotności. Warunki pracy Caroliny uwzględniały jeden dzień wolny w miesiącu! Jak sama mówiła – „ale ja nie mam dokąd pójść i z kim się spotkać, by upominać się o mój dzień wolny”. Rodzina Rity zorganizowała dostawę zakupów do domu, tak że Carolina nie wychodziła nawet do sklepu. Kontakt z Ritą jest natomiast jak z kilkuletnim dzieckiem, bo straciła pamięć i świadomość, więc nie da się porozmawiać z nią nawet o Koronawirusie.
Chciałyśmy wiec spędzić z Carolina dzień oderwania jej od codziennej monotonii. Agata i Lucia pomogły zorganizować jej dzień wolny i we trzy pojechały na wycieczkę na Ischię. Tego wolnego dnia Carolina – jak sama mówiła – była jak ptak wypuszczony z klatki; była tego dnia beztroska, radosna i rozkapryszona jak dziecko 🙂 Zdjęcia, które później widziałam, wszystko to potwierdzają. Po tym wspólnie spędzonym dniu wolnym, kolejne wizyty u Caroliny i Rity były już inne. Carolina odzyskała wewnętrzną radość i wolność. To przełożyło się też na jej relację z Rita, z którą zaczęła żartować i której stan nie był już takim ciężarem. W oczach Caroliny zawitało życie i radość, choć okoliczności zewnętrzne jej pracy były wciąż takie same.
W czerwcu, gdy tylko zakończyła się kwarantanna, Carolina zdecydowała się zostawić tę pracę i wrócić do Mołdawii. Wiedziałyśmy, że następnego dnia z rana bierze prom do Neapolu, by tam wsiąść w autokar do swojego kraju. Przygotowałyśmy wiec dla niej prowiant na drogę, komponując go z rzeczy, które same otrzymałyśmy od innych przyjaciół w poprzedzających dniach. Bardzo zapamiętałam ten wieczór przygotowań, bo był dla mnie konkretnym obrazem tego, jak w prostej codzienności przekazujemy innym to dobro, które same otrzymałyśmy (tak samo jak Wasz gest wsparcia mojego wyjazdu na misje był impulsem dobra, które przekazuję teraz tutaj). Przyszłyśmy wiec do portu na 7 rano, aby zrobić jej niespodziankę i pożegnać ją. Carolina nie mogła uwierzyć, że przyszłyśmy tam specjalnie dla niej. Oczy świeciły się jej z radości, że mogła zostawić tę wymagającą pracę, że wraca do domu i że jest na tej wyspie ktoś, komu na niej zależy. Choć było to nasze ostatnie spotkanie, był to przepiękny moment. „Dziewczyny, ja to wszystko zapamiętam i zabiorę ze sobą w sercu”. Co prawda, w domu, do którego wraca, nikt na nią nie czeka, bo cała rodzina (mąż i dzieci) pracują w Niemczech, ale to wielki krok dla jej wolności osobistej i pierwszy krok, by być bliżej rodziny.
Przyjaźń z Caroliną była dla mnie pięknym doświadczeniem, jak zwykłe spojrzenie z miłością i bezinteresowny wspólny czas (jak wyprawa na Ischię), mogą przypomnieć o niezbywalnej godności i wartości. Jak w sytuacji beznadziejnej mogą rozpalić na nowo nadzieję i pragnienie życia w pełni.
Praca Caroliny jest jednak tylko jednym z wielu przykładów osób, które pracują na Procidzie w ten sposób. W tutejszych domach są dwa odmienne podejścia w sytuacji potrzeby zapewnienia stałej opieki dla starych, niedołężnych, czy też chorych członków rodziny. Są rodziny, w których kobiety zostawiają pracę z dnia na dzień w imię miłości do rodziców i nagłej konieczności zapewnienia opieki dla jednego z nich. Są też domy, gdzie rodzina poczuwa się do tej opieki tylko w wymiarze finansowym i nie interesuje się więcej codziennością krewnego. Te same codzienne czynności: nakarmienie, przebranie, umycie, jaka to jednak wielka różnica, gdy są wykonywane przez osobę zniewoloną koniecznością przesłania pieniędzy do rodzinnego domu, a osobę, która rezygnuje z siebie, by otoczyć opieką swoich ukochanych. Oczywiście nie ma reguł, bo tak samo córka, jak i badante może służyć choremu z miłością lub wewnętrzna goryczą. Ten kontekst bardzo przypomina, by wszystko, czym w codzienności służymy innym – we wspólnocie, w domu, czy w pracy – by po prostu robić to z miłością.
Kilka przemyśleń po tzw. dezerercie
Deserto czyli 5-dniowy czas skupienia. To czas w ciszy, poza wspólnotą, z formacją i czasem na modlitwę. Każdy wolontariusz Domów Serca realizuje to doświadczenie po odbyciu połowy misji.
Pojechałam na mój deserto do klasztoru sióstr benedyktynek w San Vincenzo al Volturno. Malownicze miejsce i wspaniały czas podsumowań dotychczasowej misji. Ważnymi zagadnieniami tego deserto były dla mnie „zależność” i „komunia” (w sensie jedności). Jak to napisał ulubiony autor naszej wspólnoty, biskup Massimo Camisasca „Metą naszego życia jest komunia”. Bo szczerze mówiąc, przed misja nie myślałam o tym, że to upragnione niebo, raj w życiu wiecznym, obcowanie świętych – to moja komunia z innymi. Komunia, czyli pełna jedność w Bogu. I to jedność na wzór Trójcy Świętej – ukierunkowana na drugiego. A to oznacza, że nasza droga codziennego nawrócenia ma być ukierunkowana właśnie na nieustanne uzdalnianie naszego serca do większej dyspozycyjności dla Boga i innych – przekraczania siebie na chwałę Pana Boga. Tak, byśmy po tamtej stronie, w naszej pięknej różnorodności byli zdolni stanowić część tej świętej jedności z Bogiem. Jedności, w której mamy udział w eucharystycznej komunii świętej.
I tu przechodzimy do tematu wzajemnej zależności. Bo tak, jak każdy z nas przychodząc na świat, całkowicie zależał od swoich rodziców, tak naturalną rzeczą jest, że od siebie zależymy. Tak samo i Chrystus przychodząc na ziemię, wszystko co głosił i czynił, robił w imię swego Ojca. Żadna Osoba Trójcy Świętej nie działa we własnym imieniu, ale jest posłana czy też ukierunkowana na pozostałe. Wcześniej nie zwracałam tak na to uwagi, ale to faktycznie jasno wybrzmiewa w Piśmie Świętym.
Wniosek: wzajemna zależność to sedno naszego życia wiary.
Dziś w modzie jest oczywiście niezależność, która ma dać nam poczucie spełnienia, bezpieczeństwa, szczęścia. Tylko, że i tak we wszystkim zależymy od Boga. Doświadczenie Covid-u dobrze nam o tym przypomniało. W istocie jednak to relacje zależności – to wspólnota daje nam możliwość każdego dnia ofiarowywania się drugiemu, rozwijania swoich pasji i talentów, spotykania się z własnymi słabościami i ograniczeniami. Jest to wymagające, ale pragnąc życia wiecznego, bycia w Komunii z Bogiem widzę, że to jest dla mnie ścieżka codziennego nawrócenia. Bo to właśnie wzajemna zależność daje nam okazję pokonywania własnych ograniczeń w miłości i są najpiękniejszym doświadczeniem miłości od innych.
Zależność w praktyce naszej wspólnoty: śpimy wszystkie w jednym pokoju, wszystkie spotkania z przyjaciółmi realizujemy minimum we dwie, mamy jeden budżet, określone ramy dnia i tygodnia, a każda z nas ma sto innych pomysłów i oczekiwań. A w tym wszystkim najważniejsza jest jedność wynikająca z wzajemnej troski i miłości. Jednak może to właśnie jedność naszej wspólnoty jest największym świadectwem naszej misji – tak przynajmniej powiedział nam zaprzyjaźniony ksiądz, który myślę, że miał rację. To właśnie jedność wspólnoty, rodziny jest tym pięknym odbiciem jedności Bożej. Zrozumiałam to lepiej, goszcząc u sióstr benedyktynek, gdy zobaczyłam tak wiele analogii ich 7-osobowej wspólnoty z moją wspólnotą z Agatą, Lucią i Giulią. To coś pięknego. Ta jedność wspólnoty czy to religijnej, czy to rodzinnej jest przepięknym znakiem bożym dla świata.
Ecco. Podzieliłam się z Wami jednymi z najbardziej zawikłanych przemyśleń i wniosków formacyjnych podczas misji, ale ośmieliło mnie do tego pytanie otrzymane od Was, bo zawsze mnie porusza, kiedy mnie pytacie, jak przeżywam misję duchowo 🙂
Co do naszej wspólnoty – to nasz ostatni miesiąc razem, bo 21 lipca Giulia i Lucia kończą swoją misję. Tak więc przechodzimy przez intensywny okres przygotowań do ich wyjazdu i pożegnań z przyjaciółmi. Co po ich wyjeździe? Zobaczymy i liczymy na przyjazd nowych wolontariuszy. We wrześniu swoją misję w naszym Domu Serca ma rozpocząć Anna – ma 18 lat i pochodzi z Austrii. Powierzam więc całą naszą wspólnotę Waszej modlitwie.
Ja w zeszłym tygodniu odbyłam pieszą pielgrzymkę z Neapolu do Sanktuarium w Pompejach, gdzie zawierzyłam Matce Bożej Was wszystkich.
Pozdrawiam gorąco,
un bacione,
Joanna Chlebicka
Dom Serca św. Filipa Neri, Procida, lipiec 2020 r.