Byłem na misji w Domu Serca

Wyjazd na misje nie był nagłym odkryciem. Nie przeżyłem szoku na wzór nawrócenia się św. Pawła w Damaszku. Ten „mój Damaszek” trwał parę lat, ale z dużą cierpliwością drążył skałę jak woda, aż w końcu stał się pragnieniem nie do uciszenia. I w taki sposób znalazłem się na misji w Chile w Domu Serca.

Żeby opowiedzieć o całej historii i o tym, jak to się zaczęło, chciałem opowiedzieć o tym, jak to się skończyło. Moja piętnastomiesięczna misja dobiegała końca. Zacząłem żegnać się z przyjaciółmi, których spotykałem codziennie przez ponad rok. Cały ten okres spędziłem w biednej dzielnicy Valparaiso, miasta portowego, położonego tuż nad Oceanem Spokojnym. W dzielnicy powszechnie nazywanej dzielnicą złodzei, narokomanów, prostytutek i wszelkiej przestępczości. I to właśnie tam, od 10 lat istnieje Dom Serca. Dom otwarty dla wszystkich ludzi spragnionych obecności i miłości.

Czym dokładnie się zajmowaliśmy? Byciem i kochaniem. I niczym innym. Bo nic innego nie było potrzebne.

Mimi, 19- letni chłopak opóźniony w rozwoju, codzienny bywalec Domu Serca, wręcza mi kubek i pocztówkę z widokami z Valparaiso. Jest mój ostatni dzień w dzielnicy. Mimi mamrocze coś pod nosem i zakrywa oczy dłonią, żebym nie widział, że płacze. „Co ci jest, Mimi?“ – pytam. „Nic, pieką mnie oczy…“ – odpowiada. Wiem jednak, że płacze ze wzruszenia. Odchodzi jednen z jego „tios“ (hiszp. wujków), z którym tyle razy grał w piłkę. Ten kubek i pocztówka to z jego strony wyraz największej przyjaźni. Całej wspólnocie już od dwóch tygodni opowiadał o tym, że kupi mi prezent na pożegnanie. Oszczędzać musiał bardzo długo, trzeba zdać sobie sprawę z tego, że pochodzi z rodziny, gdzie nie codziennie jest coś do jedzenia… Ale przecież w całej tej scenie nie tylko Mimi ukrywa swoje łzy. Ja również to robię. Przecież ja też żegnam przyjaciela, z którym przeżyłem tyle wspólnych chwil w ciągu tych 15 miesięcy.

Ale muszę mieć jeszcze siły, aby pożegnać innych. Chwilę później przybiega Rafaela, Eduardo, Antonella, Martina, Bastian… Żadne z tych dzieciaków nie ma więcej niż 9 lat. Przybiegły, żeby pobawić się ze mną ostatni raz, żeby powiedzieć „adios!“, choć w swoim dziecięcym pojmowaniu świata nie są w stanie wyobrazić sobie na ile czasu się żegnamy. A przecież prawdopodobnie żegnamy się na zawsze. Lecz dzieci w swojej mądrości z każdym żegnają się tak, jakby już jutro miały go zobaczyć na nowo. I mają rację, nigdy przecież nie wiemy, co przyniesie jutro.

Takiego właśnie życia uczyłem się w trakcie misji od naszych przyjaciół w dzielnicy. Byli dla mnie nauczycielami  życia. Często niepewni jutra, niepewni tego, czy będą mieli co jeść, niepewni swojego zdrowia, niepewni bezpieczeństwa, niepewni tego, co się dzieje z ich dziećmi. Ale którzy pomimo tego zaczynają każdy dzień z nową nadzieją. Wierzą, że Bóg jest Panem historii, a oni jedynie otwierają się na to, co On im ześle.

I naprawdę żyją w ten sposób! Jak choćby Cecilia, jedna z przyjaciółek Domów Serca. Matka trójki dzieci, z których najstarsze, w wyniku błędu lekarskiego zostało przykute do łóżka. Dziś Diego ma 34 lata, silne napady epilepsji, a jego życie ogranicza się do minimum. Śpi, je, ogląda telewizję, czasami wyda parę dźwięków przypominających słowa (nie umie mówić). A Cecilia jest przy nim. Od 34 lat zajmując się przebieraniem i myciem Diega, chodzeniem do lekarzy, czuwaniem podczas ataków epilepsji, budzeniem się parę razy w ciągu nocy, żeby sprawdzić czy wszystko jest w porządku. I wcale nie to zadziwiło mnie w niej najbardziej. Najbardziej zadziwiła mnie radość z jaką to wszystko czyni. Nigdy nie słyszałem z jej ust skarg czy narzekań. Cecilia przyjęła los takim, jaki jest.

Jako wolontariusze Domów Serca za wzór kładziemy sobie Maryję, która stała u stóp Krzyża. Stała i, zdawać by się mogło, nic nie robiła. Im dłużej jednak przyjrzymy się tym wydarzeniom, tym łatwiej zauważymy, że jej prosta obecność była wszystkim, czego Jezus potrzebował. Tak samo my, wolontariusze, chcemy być obecni obok tych najbardziej cierpiących, tych, których krzyż jest największy. Ale jak daleko nam do Cecili, która swoją misję prostej obecności wypełnia już od 34 lat…

I tu wrócić mogę do początku całej historii. Wyjeżdżając na misję miałem 24 lata, właśnie skończyłem studia. Czułem jednak głębokie wołanie, aby wyjechać na misję. W poszukiwaniu czego? Chyba do końca tego nie wiedziałem. Będąc w Polsce myślimy często, że najważniejsze to skończyć studia, znaleźć pracę i piąć się po kolejnych szczeblach kariery. Obudować się sukcesami i często udawać kogoś zupełnie innego. Te 15 miesięcy w Chile pozwoliło mi przewartościować to spojrzenie. Co będzie, jeśli zupełnie na poważnie potraktujemy słowa Jezusa, o tym, aby nie troszczyć się zbytnio o jutro, bo „dosyć ma dzień swojej biedy“ (Mt, 33-34). Dzięki misji i naszym przyjaciołom odkryłem prawdę o sercu człowieka – o tym, że nie potrzebuje ono niczego więcej jak obecności drugiego człowieka. Jego przychylnego spojrzenia, chwili rozmowy, uwagi i miłości. Jeśli miewałem momenty, gdy wątpiłem w sens swojej obecności na misji, to ostatecznie rozwiały się one w jej ostatnim tygodniu. Te wszystkie łzy, podziękowania, uściski i modlitwy nie mogły przecież kłamać. A mówiły – dziękuję, że byłeś moim przyjacielem. I moje pożegnanie nie było wyjątkowe. Tak właśnie żegna się wszystkich odchodzących wolontariuszy Domów Serca. Bo przecież tak właśnie żegna się przyjaciół…

Rafał Bilicki