Jestem mamą
Maj jest miesiącem szczególnie poświęconym Maryi. Matka Boża jest wzorem dla wszystkich matek. W maju też szczególnie serdecznie i z wdzięcznością myślimy o naszych mamach. Kilka mam z naszej parafii i zaprzyjaźnionych z nią zechciało podzielić się swoim doświadczeniem macierzyństwa.
Przyglądam się i kocham
Bycie mamą jest dla mnie nieprzebranym bogactwem. Macierzyństwo to moja codzienność, która się dzieje tu i teraz. To mnóstwo emocji, uczuć, wydarzeń, ale też zmian w życiu. Macierzyństwo przy każdym kolejnym dziecku i w zależności od wieku dzieci bardzo się zmienia. Większość naszych dzieci jest już nastolatkami i jest jeszcze najmłodsza Zosia w wieku przedszkolnym. Wkraczamy z mężem teraz w zupełnie nowe relacje z dziećmi, niż dotychczas. Kiedy dzieci były małe odczuwałam ciągłe zmęczenie, teraz go już nie ma. Już dawno zapomniałam o nieprzespanych nocach. Jaka jestem teraz? Chciałabym powiedzieć, że spokojniejsza czy bardziej cierpliwa, ale myślę, że przede wszystkim wyrozumiała dla dzieci, dla siebie i dla innych. Wszystkie dotychczasowe wydarzenia związane z dziećmi, trudy macierzyństwa spowodowały wiele zmian we mnie, ukształtowały mnie jako człowieka. Inne było moje macierzyństwo przy pierwszym dziecku, a inne przy czwartym. Przy pierwszym byłam ciągle zmęczona i zapracowana, cały czas skupiona na dziecku, przy czwartym, urodzonym z dużym odstępem czasu, jest zupełnie inaczej. Starsze dzieci bardzo mi pomagały i objawiły w sobie wiele dobra, miłości i opiekuńczości w stosunku do siostry i wobec mnie. Przy ostatnim dziecku odczuwam pełną radość macierzyństwa bez obciążenia fizycznego.
Zawsze miałam pragnienie, by mieć dużą rodzinę i taką w moim mniemaniu mam. Pan Bóg też obdarzył mnie darem rozumienia dzieci. Jestem nauczycielką i dobrze się z dziećmi dogaduję. Przebywanie wśród dzieci i praca z nimi jest dla mnie radością i przychodzi mi z łatwością, ale dotyczy to młodszych dzieci. Teraz nasze nastoletnie dzieci są dla mnie wyzwaniem. Uczę się relacji z nastolatkami. Wydaje mi się, że młodsze dzieci są łatwiejsze w byciu z nimi w codzienności. Teraz tylko ufam Panu Bogu, bo tak naprawdę coraz mniej w wychowaniu dzieci zależy ode mnie. One coraz częściej już same o sobie decydują, stają się samodzielne, coraz częściej ich nie ma w domu. W pewnym wieku musimy te nasze dzieci oddać światu i zaufać im. Czuję, że ja już nie jestem im potrzebna. Następuje moment faktycznego odcinania pępowiny i wypuszczania dzieci z domu spod moich matczynych skrzydeł. One muszą się nauczyć brać odpowiedzialność za siebie, za swoje życie i własne wybory. Niepokój i troska matczyna zawsze mi towarzyszy, ale wierzę, że sobie poradzą i ufam Panu Bogu, że się o moje dzieci zatroszczy. Pan Bóg cały czas je chroni i ma najlepszy plan wobec nich.
Marzena
Mądra miłość czuwająca
Czuję się spełniona jako matka. Macierzyństwo to jest to, w czym się odnalazłam. Dla mnie zawsze najważniejsza była moja rodzina, a potem praca. Jestem nauczycielką i przebywam z dziećmi, które uczę i jestem za nie odpowiedzialna, ale one mają przede wszystkim swoich rodziców. Dla mnie zawsze najważniejsze były moje dzieci.
Najpierw było to długie oczekiwanie na dziecko, a kiedy się pojawiło uczenie się jak z nim postępować, potem był czas buntu młodzieńczego, kiedy dzieci zaczynały iść własną drogą, dokonywać wyborów. I wreszcie nadszedł czas, który na razie u nas trwa – jest to czas matczynej miłości czuwającej, która jest zawsze obok, która proponuje, ale pozostawia możliwość wyboru. Myślę, że udało mi się w dzieciach ukształtować taką postawę, że dzieci znają moje zdanie, ale sami dokonują wyboru. On mi się nie musi podobać i często mi się nie podoba, ale konsekwencje ponoszą sami. Mama jest w tle. I bez względu, co by się nie działo i jakiej decyzji by nie podjęli, to kocham moje dzieci miłością bezgraniczną. One są dla mnie cudem Bożej miłości w moim życiu.
Dziś nie wyobrażam sobie życia bez nich. Mimo, że różnimy się w poglądach, to bycie matką jest sensem mojego życia. Prezentem jest dla mnie, kiedy dane jest mi zobaczyć, że coś, co starałam się mozolnie wpoić dzieciom, po czasie przynosi efekty. Oczywiście mam świadomość, że dzieci pójdą swoją drogą, ale sądzę, że udało nam się tak je wychować, że możemy być spokojni. Nie mam problemu z opuszczaniem przez dzieci rodzinnego gniazda. Syn od dłuższego czasu jest już na swoim. Została z nami jeszcze dorosła córka. Po tym jak dzieci stają się dorosłe zaczyna się dla małżonków, dla rodziny kolejny etap życia. Czasem jak na nich patrzę i roztkliwię się, to tęsknię do czasów, kiedy byli mali, ale zaraz wracam do teraźniejszości i cieszę się po prostu, że są w moim życiu, że mają swoje pasje, dokonują własnych wyborów, żyją własnym życiem.
Macierzyństwo to jest trudna, mądra miłość. To zadanie na całe życie. Matką się jest, a nie się bywa, na zawsze. Choć moje dzieci są już dorosłe, to zawsze je przytulę i przygarnę, jeśli tego będą potrzebowały i one o tym wiedzą. Dla nich to normalne, że mama jest. I teraz, kiedy dzieci idą już swoją drogą, wiem, że Miłosierdzie Boże je poprowadzi. Serce matki zawsze będzie przy nich czuwać. Kiedy syn wraca od nas do siebie, nie omieszkam mu przypomnieć, by jechał ostrożnie, choć wiem, że i tak będzie jechał jak lubi. Ja jednak czuję, że wypełniam swoją matczyną powinność i przestrzegam go przed złem. My, matki, takie już jesteśmy – zawsze czuwające z miłości.
Renata
Miłość nieograniczona
Jestem mamą trzech dorosłych synów i 13-latka, który jest dla mnie nagrodą za wszystkie wątpliwości związane z wychowaniem starszych synów. To czwarte dziecko, które przyszło 17 lat po pierwszym, w bardzo trudnym okresie naszego małżeństwa, traktuję jako dar i zapewnienie, że Pan Bóg wie, co robi w naszym życiu. Najmłodszy syn przyszedł w momencie, kiedy był nam wszystkim bardzo potrzebny. Miałam wówczas 44 lata i lekarze zalecali mi wszelkie możliwe badania dla tzw. późnych ciąż, ale nie wykonałam ich, bo przyjęliśmy to dziecko od momentu poczęcia takie, jakim miało się narodzić. Oczywiście od momentu poczęcia modliłam się, żeby był zdrowy, to oczywiste, ale byliśmy otwarci na każdą ewentualność. Przede wszystkim moja teściowa bardzo nas wspierała modlitwą, zresztą jak przy każdym oczekiwaniu na narodziny dziecka. Ona od początku modliła się za wszystkie nasze dzieci w rodzinie. Bardzo jesteśmy jej wdzięczni za to, że modli się za nas cały czas.
Miłość matki do dziecka jest niczym nieograniczona. Nie umiem jej porównać z żadną inną miłością, jak do męża, do rodziców czy rodziny. Nieograniczona miłość matki dostosowuje się do danej osoby, do jej charakteru i potrzeb. Przy pierwszym dziecku byłam pełna obaw i niepokojów, przy każdym kolejnym pojawiało się więcej cierpliwości i wyrozumiałości. I choć kolejne dzieci wychowywały się przecież w tej samej rodzinie, to były zupełnie inne. Nie da się traktować wszystkich tak samo. Co do pierwszego dziecka miałam niestety największe wymagania, ale te wymagania stawiałam też sobie, jako matce. Z każdym kolejnym dzieckiem była to już mądrzejsza miłość. Dlatego macierzyństwo kojarzy mi się z nieograniczoną miłością, czasami jednak zaślepioną, bo matka chce dla dziecka jak najlepiej. Zawsze starałam się dla dzieci zrobić wszystko, czego właśnie potrzebowały i dalej staram się być bardzo pomocna, nawet pomimo własnego zmęczenia. Jeśli są w potrzebie i mnie poproszą, zrobię dla nich wszystko, co w mojej mocy. To samo odbieram od dzieci. Synowie o mnie dbają i pomagają mi, kiedy tego potrzebuję. Wiem, że mnie kochają, nawet wówczas, kiedy tego nie mówią czy nie okazują.
Macierzyństwo to także poświęcenie, bo nie da się na przykład robić kariery zawodowej i przy okazji dobrze wychowywać dzieci, bo jedno będzie kosztem drugiego. Kiedy wyszłam za mąż byłam świadoma, że pojawią się dzieci i liczyłam się z tym, że poświęcę siebie. Bycie matką to otwarcie się na to, by świadomie tracić siebie dla innych – tracić karierę, swój czas, czasem zdrowie, swoje przyjemności. Moje dorosłe dzieci teraz to doceniają. Cieszę się, że mogę doświadczać tej wdzięczności, choć tego nie oczekiwałam. Kiedy byli mali o wszystko starałam się troszczyć, pracując jednocześnie. Dzieci chodziły do szkoły, a po lekcjach woziłam je na różne zajęcia. Dwóch chłopców skończyło podstawową szkołę muzyczną, co wiązało się z wożeniem ich do niej trzy razy w tygodniu. Ogarniałam wszystko. Zeszyty sprawdzałam im w nocy, żeby wiedzieć czy odrobili lekcje i jakie tematy przerabiają z poszczególnych przedmiotów.
Przy czwartym synu nie mam już tyle energii, ale mam więcej czułości i wyrozumiałości, którą staram się wszystkich obdzielić. Z najmłodszym synem mam więcej czasu na rozmowy. Teraz wiem, że mimo pracy, pomimo licznych zajęć domowych, trzeba znaleźć czas, by z dziećmi rozmawiać, wysłuchać ich, objaśniać im świat i rzeczywistość, a nie tylko wydawać codzienne dyspozycje. Matka przytuli, pogłaszcze, wytłumaczy. Matczyna miłość jest łagodna, czuła, wyrozumiała i pełna poświęcenia. Wiele rzeczy w wychowaniu synów pewnie mi się nie udało, bo każdy popełnia błędy i można to tylko dorosłym już dzieciom pokazać i wytłumaczyć. A kiedy będą zakładali własne rodziny może z naszego doświadczenia skorzystają, ale to już ich sprawa. Oni muszą swoim życiem sami pokierować. Pamiętam, że kiedy skarżyłam się swojej mamie, że jestem zmęczona, to słyszałam: – Masz, co chciałaś. Obiecałam sobie, że nigdy tak nie powiem swoim dzieciom.
A tak poza tym dobrze jest mieć dzieci. Bardzo cieszę się, że je mam, że Pan Bóg nas nimi obdarował. W ich wychowaniu bardzo wspierał mnie mąż. Nie mógł być przy pierwszym porodzie, ale był przy drugim, robiąc zdjęcia i kręcąc film. Był tak zafascynowany, że razem rodzimy, że mam pełną dokumentację zdjęciową tego wydarzenia. Trzeci i czwarty poród były już inne. Mąż w nich uczestniczył, pomagał mi i myślę, że jego kontakt z tymi synami jest inny właśnie z tego powodu. Z naszego doświadczenia widzę, że udział ojca w porodzie ma ogromne znaczenie.
Pan Bóg przez dziecko daje rodzinie bardzo wiele łask. Już samo dziecko jest łaską. Przy pierwszym dziecku tego nie rozumiałam, bo wychowałam się w rodzinie ateistów. Zrozumiałam to dopiero z czasem, z wiekiem, chodząc do kościoła, rozmawiając z naszym ks. Proboszczem, z ludźmi wiary. Nasze dzieci miały to szczęście, by chodzić do przedszkola sióstr pallotynek, gdzie wszyscy otrzymaliśmy wiele miłości, wyrozumiałości i mogliśmy się wiele nauczyć i poznać dobrych ludzi. Z tej perspektywy wiem, że Pan Bóg się o mnie osobiście zatroszczył stwarzając mi takie warunki do poznania Go. Wiem, że jeśli dziecko się pocznie to znaczy, że Pan Bóg ma już co do niego swój wielki plan i że ja, jako rodzic mogę tylko to przyjąć i ten plan w moim zakresie próbować wypełnić. Dziecko nie jest moją własnością, ono jest mi dane na wychowanie i mogę się tylko cieszyć, że jestem jego mamą.
Nasze pierwsze dziecko traktowałam jakby było tylko moje i miałam co do niego ogromne oczekiwania.
Wynikało to oczywiście z tego, co sama wyniosłam z domu. W dorosłym życiu najstarszego syna ujawniły się wszystkie moje błędy wychowawcze, moje wyobrażenia względem niego czy roszczenia. Miałam nadmierne oczekiwania, które przekraczały jego możliwości. Miałam plan na życie mojego pierworodnego, a przy kolejnych dzieciach uznałam, że najlepszy plan dla nich ma Pan Bóg. Cieszę się, że to zostało mi pokazane. Dopiero w małżeństwie zaczęłam dojrzewać w wierze. I chwała Panu, że to się ciągle dokonuje.
Dziecko to dzieło Pana Boga. To jest wielki cud i dar, który trzeba szanować. Usłyszałam kiedyś takie powiedzenie, że każde dziecko rodzi się z bochenkiem chleba pod pachą i choć nie wiem jak trudna byłaby sytuacja rodziny, to zawsze jest ona w stanie wychować i utrzymać dziecko. Pan Bóg daje dzieci i daje na dzieci. Dziecko jest darem i przyjęte z miłością pomnaża dar, jakim jest. Nie ma się czego bać w macierzyństwie. Trzeba zawsze wierzyć, że miłość ofiarowana nie przepada, tylko się mnoży.
Gabriela
Dzieci to dar i tajemnica
Pan Bóg obdarzył mnie łaską bycia mamą trzech wspaniałych córek.
Macierzyństwo nie było nigdy pragnieniem, które czekało we mnie na spełnienie. Dojrzewało powoli. Dorastałam do roli mamy wraz ze wzrastaniem dzieci, od pierwszego momentu, kiedy dowiedziałam się o dojrzewającym we mnie nowym życiu. Pamiętam, jak nosząc moją pierwszą córkę pod sercem cieszyłam się, że może jeszcze ze mną wszędzie „pójść”, wszędzie być. Pamiętam moment, jak widząc moje płaczące niemowlę uświadomiłam sobie, że jest to istotka, za którą to ja jestem odpowiedzialna, jest całkowicie ode mnie zależna, zdana na moją miłość. Pamiętam fascynację uświadomieniem sobie faktu, że całe to ciałko zbudowane zostało z mojego ciała.
Dorastanie dzieci było czasem, w którym życie znacznie przyspieszyło, do tego stopnia, że miałam wrażenie, że wymyka się spod mojej kontroli. Nie nadążałam czasem za ilością wydarzeń, bodźców, umykały mi z pamięci pewne wydarzenia, o których jako mama powinnam pamiętać. Koncentrowałam się jednak na najważniejszym – byciu dla dzieci w każdej wolnej chwili. Pamiętam powroty z pracy, gdy po moim wejściu do domu wszystkie trzy córki równocześnie opowiadały mi, co wydarzyło się w szkole. Pamiętam tradycje niedzielnych śniadań, gdy siedzieliśmy wspólnie przy stole przez kilka godzin aż do „wygadania” się wszystkich dzieci, dając czas na opowiedzenie wszystkich spraw z całego tygodnia. Z perspektywy lat wydaje się, że te właśnie chwile były najmocniej kształtującymi naszą relację zaufania i otwartości.
Razem jeździliśmy na rekolekcje dla małżeństw, gdzie i dzieci odbierały formację. Doświadczaliśmy łaski przebaczenia sobie nawzajem zranień, jakie pojawiały się także w relacjach z naszymi dziećmi. Modliliśmy się za siebie nawzajem, my za dzieci, dzieci za nas – rodziców.
Gdy nadszedł czas wyfruwania z gniazda naszych piskląt, pojawiało się ukłucie w sercu, któremu towarzyszyła jednak świadomość, że właśnie do tego pomagaliśmy im się przygotować przez te wszystkie lata: aby bez lęku, z mądrością i odwagą wyruszały na drogi przeznaczone dla nich. Bo nasze rodzicielstwo: moje macierzyństwo i męża ojcostwo, miało na celu wspieranie ich do samodzielności, zaufania sobie, w oparciu o fundament wiary i miłości.
Teraz przyszedł czas, gdy nasze córki są „odchowane” i delektujemy się czasem partnerstwa. W czasie wspólnych rozmów to one przekazują nam obraz świata ich pokolenia pomagając zrozumieć motywacje młodych ludzi i odmienność wartości. To one wprowadzają nas w świat nowych technologii. Wspólnie odkrywamy głębię Słowa Bożego, gorliwie dyskutując nurtujące nas kwestie teologiczne i szukając w Katechizmie Kościoła Katolickiego odpowiedzi na nasze wątpliwości. Dzielimy się doświadczeniami odkryć i naszego rozumienia świata.
Nasze dzieci są dla mnie obecnie ucieleśnieniem wielkich darów Bożych, a zarazem nieodgadnioną tajemnicą. Ekscytująca jest dla mnie tajemnica jaką spowite jest ich przyszłe życie. Co Pan Bóg dla nich przeznaczył? Jakie drogi życia przed nimi otwiera? Czego będzie dokonywał w ich życiu? Jaki jest Jego zamysł? Jakie Jego dzieła się objawią w ich życiu? I jestem szczęśliwa, że dane mi jest jeszcze się temu przyglądać.
Lidia
Macierzyństwo otwiera serce i jest twórcze
Zawsze pragnęłam mieć dzieci. Instynktownie reagowałam na obecność dzieci. W narzeczeństwie miłość mojego przyszłego męża jeszcze bardziej otwierała mnie na wszystkie dzieci wokół. Kobiecość jest naturalnie powiązana z macierzyństwem. Jesteśmy do tego przygotowane z racji konstrukcji psychicznej; chociażby to, że możemy wiele czynności wykonywać jednocześnie. Przed urodzeniem pierwszego dziecka obawiałam się, że sobie nie poradzę i nie będę wiedziała jak się nim zajmować, ale kiedy ono już się urodziło, okazało się, że w sposób naturalny bardzo wiele rzeczy umiem tylko wpatrując się w dziecko i chcąc się nim zająć. Ja te wszystkie umiejętności nosiłam już w sobie właśnie dla dziecka. Było to dla mnie radosne zaskoczenie. Przy pierwszym dziecku odkryłam, że jestem wieloczynnościowa – jednocześnie mogę karmić dziecko, słuchać, myśleć i jeszcze robić kilka rzeczy w domu. Innym odkryciem z okresu wczesnego macierzyństwa była świadomość, że miłość macierzyńska do własnego dziecka rozszerza serce kobiece na czułość wobec innych osób. Dziecko wydobywa z kobiety czułość, opiekuńczość, zrozumienie wobec innych ludzi.
Dziecko i wszystko, co się z nim wiąże, to bardzo uszczęśliwiająca rzeczywistość. W pierwszej ciąży, zanim potwierdziłam to testami, już wiedziałam, że coś się we mnie dzieje i odczuwałam szczęście. Byłam w stanie błogosławionym, czyli szczęśliwym. Słowo ciężarna kojarzy mi się z trudem, wysiłkiem i ciężarem, a ja od pierwszych chwil po poczęciu czułam się szczęśliwa, błogosławiona. Wszelkie odczucia ciała, moment odczuwania pierwszych ruchów dziecka, dla mnie – osoby wierzącej, były przeżyciami mistycznymi, niezwykłymi. Odczuwanie nowego życia w sobie jest pięknym doświadczeniem. Wiedząc oczywiście jak się to dziecko poczyna, to cudowna jest świadomość, że Pan Bóg wzbudza we mnie nowe życie, nowe światło, które mnie wewnętrznie rozpromienia i uszczęśliwia, stwarza osobę, która jest we mnie i której już nigdy nie oddzieli ode mnie, nawet jak się urodzi. Jak kobieta staje się mamą, to już na zawsze.
Jest w macierzyństwie ogromna ilość radości, oczekiwania, spełnienia, ale jest i cała gama trudu, niepewności. Przy pierwszym dziecku odkryłam też, że sobie nie radzę emocjonalnie, psychicznie, ze zmęczeniem, nie potrafię postępować, a do tego ciągle byłam niewyspana. Przy każdym dziecku człowiek dopiero po czasie jest mądry. Ten trud macierzyństwa polega na ciągłym nienadążaniu. Robimy wiele, by wychować dziecko i dopiero po czasie widzimy, że mogliśmy postąpić inaczej. Poza tym doświadczenie pierwszego dziecka, jego wychowania i prowadzenia nie do końca przydaje się jako sposób na wychowanie kolejnego. Każde dziecko jest inne. My zrobiliśmy duży błąd, bo nasze pierwsze dziecko, córeczka była bardzo grzeczna. Natomiast kolejni chłopcy byli dla nas ogromnym zaskoczeniem, zupełnie inni, dynamiczni, niesłuchający się, mający bardzo silne charaktery. To dopasowanie ich wychowania do wychowania córki było pewną naszą ignorancją wobec synów, ich charakteru, indywidualności. Zawsze trzeba się pochylić nad daną osobą, bo schematy postępowania powodują bezosobowe potraktowanie człowieka.
Każde dziecko to wspaniałe indywiduum, które dla nas pozostaje tajemnicą do końca. Nawet teraz niektóre decyzje naszych dzieci nie są dla nas do końca jasne. Wówczas musiałam od początku wszystkiego się uczyć, wpatrywać w synów, rozumieć ich, znajdować nowe sposoby reagowania na każde z dzieci. Jest to bardzo twórcze, ale też bardzo trudne. I myślę, że ten trud pozostaje do końca życia.
Obecnie, kiedy mamy już dorosłe dzieci, to odczuwamy z mężem ogromną radość, że są wykształceni, samodzielni, radzą sobie w życiu, mają dużo umiejętności, odkryte talenty, wybrany zawód, mają udzielone sakramenty. Jest w tym dużo spełnienia tej naszej roli wychowawczej, natomiast mam świadomość, że ileś spraw potoczyło się wbrew naszemu prowadzeniu, bo dzieci nie wybrały drogi, jakiej my pragnęlibyśmy dla nich, np. w Kościele. Oni na własny sposób szukają Pana Boga, wybierają inne ścieżki, które dla nas są trudne do przyjęcia, ale akceptujemy je. Mamy z mężem świadomość popełnionych błędów wychowawczych, mimo, że kiedyś wydawało nam się, że czynimy dobrze. Ten balast i wyrzuty sumienia pozostają dla mnie jako trud macierzyństwa. Ta bezradność matki w wychowaniu dzieci była i jest dla mnie przynagleniem do kontaktu z Panem Bogiem, popycha mnie w Jego ręce i sprawia, bym szukała pomocy u najlepszej z matek – Maryi. Modlę się do Matki Bożej, prosząc, by obdarzyła mnie łaską i rozeznaniem w postępowaniu z naszymi dziećmi. Proszę też Boga, by uleczył w dzieciach wszystkie nasze błędy wychowawcze i zranienia. Kiedy pojawiają się dzieci, to matka staje się zaborcza wobec dzieci i łatwo przychodzi jej oceniać np. postępowanie męża wobec dzieci. Macierzyństwo stawia w prawdzie. Mnie pierwsze dziecko wyleczyło z samozadowolenia. To malutkie dziecko postawiło mnie w prawdzie, że nie potrafię panować nad emocjami, a oczekuję, że ono zapanuje.
Macierzyństwo i ojcostwo stawia nas wobec konieczności pokornego uznania, że ten drugi człowiek ma swoje życie i Pan Bóg go na swój sposób prowadzi. Kiedy nasza córka wyznała, że nie wierzy w Boga, to na początku był to dla nas ogromny cios. Bo przecież cała rodzina wierząca, przyjęte wszystkie sakramenty, dom o określonych wartościach i stylu życia, a okazało się, że dzieci mają swój własny świat. Dopiero z czasem, w ramach kształtowania tą sytuacją naszej pokory, przyszła refleksja, że to nie my, rodzice jesteśmy źródłem wiary naszych dzieci, nie my jesteśmy nauczycielami relacji z Panem Bogiem, tylko sam Bóg. Ja mam dopuścić Pana Boga do mojego dziecka i uznać, że to On ma do niego największe prawo, bo prowadzi to życie. Pan Bóg wyprowadza nas z myślenia, że skoro wszystko wypełnimy doskonale, to nagrodą dla nas będzie spełnienie się naszego planu. Tak nie jest w macierzyństwie. Potrzebna jest tu otwarta przestrzeń współpracy z Panem Bogiem.
Macierzyństwo odkryło też ogromną przestrzeń relacji z mężem. W tym sensie macierzyństwo jest twórcze i sprawia, że wiele zmienia się w małżeństwie. Widzimy się w swojej bezradności wobec dzieci, pojawiają się nerwy, niedociągnięcia. Obnażamy się przed małżonkiem z całą prawdą o nas, zarówno negatywną, jak i pozytywną. Mąż widzi mnie przy karmieniu piersią, w chwilach czułości i opiekuńczości wobec dziecka, która rozlewa się też na niego. Ja z kolei odkrywam zupełnie nowe cechy w moim mężu, których wcześniej nie dostrzegałam, bo nie widziałam go w relacji do dziecka. Jest to odkrycie niebagatelne – poznanie drugiego, rodzicielskiego oblicza współmałżonka. To się zaczęło już od początku mojego stanu błogosławionego, ogromny zalew czułości ze strony męża wobec mnie i poczętego we mnie dziecka. Odkryłam wówczas, że ojcostwo budzi się znacznie wcześniej, niż kiedy ojciec zobaczy i weźmie na ręce dziecko. Opieka męża nade mną dawała mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Jego stanowczość, opanowanie i spokój w reakcji na moje lęki odbierałam jako rys prawdziwej męskości mojego męża.
Macierzyństwo w relacjach małżeńskich pozwoliło mi też odkryć, że matka nigdy nie zastąpi dziecku matki i ojca jednocześnie. Pewne sytuacje mnie przerastały jako kobietę, bo miałam silną więź z dzieckiem. W tych momentach potrzebny był ojciec, który nie rodził, nie miał mojej struktury hormonalnej, miał dystans do dziecka. I właśnie ten dystans ojca do dziecka wielokrotnie okazywał się błogosławiony zarówno dla dziecka jak i dla mnie. W moim macierzyństwie nadal ogromnym wsparciem są stanowcze, zdystansowane, nieemocjonalne reakcje męża. On zdejmuje ze mnie ciężar reagowania emocjonalnego. Ojcostwo to zupełnie inne doświadczenie rodzicielstwa, ale niezbędne dla mnie, jako matki, by zamilknąć na chwilę w moich reakcjach i dopuścić ojca, który w danym momencie ma decydujący głos i jest dzieciom koniecznie potrzebny.
Na koniec podzielę się też refleksją na temat duchowego macierzyństwa. Także pragnienie macierzyństwa duchowego jest dla kobiety naturalne, by rodzić ludzi dla Pana Boga, dla Kościoła. Te kobiety, które z różnych powodów nie mają możliwości macierzyństwa biologicznego, bo np. wybrały życie zakonne albo życie samotne, jako osoba świecka lub nie mogą mieć dzieci w małżeństwie, mają możliwość twórczej miłości w innej przestrzeni. Są kobiety, które piszą czy głoszą lub towarzyszą innym osobom czy spalają się w pracy zawodowej dla innych. Jest to ta sama przestrzeń macierzyństwa, która jest uruchamiana przez tę naturalną tęsknotę za byciem matką, za zrodzeniem i poświęceniem się dla innych. Macierzyństwo biologiczne i duchowe otwiera i rozszerza serce kobiety i jest bardzo twórcze.
Grażyna
Życie cudem jest…
Mamą chciałam być zawsze. Kiedy byłam dziewczyną, później kobietą pragnienie to rozwijało się we mnie zupełnie naturalnie, właściwie było we mnie „wpisane”. Stojąc przed wyborem drogi małżeńskiej, oboje z moim przyszłym mężem Pawłem wiedzieliśmy, że dopełnieniem i spełnieniem sakramentalnego TAK będzie dziecko, przyjęte jako najcenniejszy dar od Boga. Wówczas oczywiście nikt z nas nie wiedział czy w naszym małżeństwie maleństwo się pojawi, kiedy i jakie będzie. Pewne było tylko to, że na dar rodzicielstwa odpowiemy z miłością i otwartością.
I tak też się stało. Obecnie jestem już szczęśliwą mamą Franka, Marysi i Antosia. Moja ostatnia ciąża przebiegała w dość trudnym czasie, z jednej strony epidemia wirusa, a z drugiej nasilone ruchy proaborcyjne. Zwłaszcza ta druga kwestia budziła i nadal budzi we mnie dużo myśli. Przerażało mnie to, co obserwowałam. Przerażały hasła, poglądy… i tak wielka liczba osób, która domagała się prawa do aborcji. Dla mnie ta kwestia jest jasna i zawsze była. Decydując się na dziecko otwieram się na Boga, który wie lepiej i głębiej, obejmuje mnie swoją mądrością, a ja z pewnością nie znam wszystkich Jego zamiarów, ale przecież ufam Jemu. W Jego zbawczym planie to On ujmuje wszystkie aspekty życia i śmierci, zdrowia i choroby.
Patrząc na każde z moich nowonarodzonych dzieci czułam, jakbym patrzyła na samego Boga i doznawałam tego uczucia, że każde życie jest prawdziwym cudem. I nikt nie mówi, że czas ciąży czy macierzyństwa jest łatwy, wręcz przeciwnie, często wiąże się z licznymi wyrzeczeniami, przeciwnościami losu i zwykłym ludzkim trudem. Wiem jednak, że przykazanie „Nie zabijaj” nie tylko jest nam dane, aby nam służyło, ale abyśmy i my służyli, tym najmniejszym, bezbronnym i czekającym na naszą troskę i miłość.
Jako młoda, ale już doświadczona mama mogę tylko dodać, że każda kobieta nosząca pod swoim sercem nowe życie powinna czuć opiekę i wsparcie ze strony ojca dziecka, bliskich, społeczeństwa i państwa. Niedopuszczalne jest wywieranie na niej jakiejkolwiek presji i decyzji, które nie mają związku z ochroną poczętego w niej dziecka. Ponadto przykrywanie całego zła aborcji, pod pretekstem unikania cierpienia, nie ma nic wspólnego z moralnością i jest próbą maskowania zła, którego się nigdy nie ukryje.
Karolina
Służyłam dzieciom najlepiej jak tylko mogłam
Dzieci wychowywałam sama, bo mąż był alkoholikiem, nie był dla nas żadnym oparciem czy przykładem, tylko ciężarem. Życie z nim było bardzo trudne, a ja chciałam, by dzieci miały w miarę normalne warunki do rozwoju. Starałam się rekompensować im sytuację w domu, by nie czuły się gorsze lub wyśmiane w szkole. Mąż przeważnie wracał do domu pijany i wówczas zaczynał na swój sposób wychowywać dzieci, a ja żeby je chronić skupiałam jego uwagę na sobie. To było bardzo uciążliwe. Nie mogłam wówczas zająć się nimi, tylko musiałam mężem. Byłam bezradna wobec całej tej sytuacji. Pragnęłam być w pełni mamą, bardzo tego chciałam, a nie mogłam. Jest takie powiedzenie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ta niechęć wobec alkoholizmu męża nie osłabiła mnie, tylko wzmocniła. W końcu, po latach wyprowadziłam się, bo chciałam ochronić dzieci przed konsekwencjami nałogu męża.
Teraz jestem jeszcze silniejsza i kiedy dzieci mam już dorosłe, staram się im wynagrodzić te lata, kiedy było nam najciężej, a ja nie mogłam się nimi zajmować, bo musiałam najpierw zajmować się mężem, a później pracować na kilka zmian. Były wówczas same. Starsze musiały szybko dorosnąć i zająć się młodszymi. Z boku mogły nawet sprawiać wrażenie zaniedbanych, ale taką ocenę wystawiały mi osoby, które nie wiedziały, ile kosztuje mnie walka o ich szczęście i w miarę beztroskie życie. Najtrudniejsza w byciu mamą była wówczas dla mnie świadomość, że nie mogę być z własnymi dziećmi tyle, ile powinnam i chciałam z nimi być.
Mam wrażenie, że moje dzieci były twardsze, zaradniejsze i wyrozumialsze, niż dzieci z normalnych rodzin. Musiały sobie radzić same. Czasem jeszcze mi to wyrzucają, ale częściej teraz doświadczam od nich miłości i troski, bo jako dorośli rozumieją przez co wszyscy przeszliśmy. Za to rozlewam teraz swoją miłość na wnuki. Rozpieszczam je, ile tylko mogę. Kocham je bezgranicznie. Staram się też nie obrażać na swoją przeszłość i rozpamiętywać jej, bo byłabym bardzo zgorzkniała, a nie chcę, bo są wnuki. Dzieci to przyszłość, więc staram się z rozpromienionym czołem w nią spoglądać. Wierzę, że Pan Bóg uleczy naszą przeszłość.
Już widzę zmiany w dzieciach. Odczuwam też teraz potrzebę modlenia się za dzieci. Robię to na swój sposób, bo dopiero teraz, po latach odczuwam taką potrzebę, ale Pan Bóg mnie chyba lubi, bo mnie wysłuchuje i często doświadczam Jego opieki. Kiedy dzieci były małe, często przychodziłam z nimi do kościoła, by poczuć się bezpiecznie i poczuć, że jesteśmy kochani. Nawet nie wiedziałam wówczas, że się modliłam, pytałam wtedy Pana Boga: Co mam zrobić? Jak to będzie? Pomóż mi! Co ja dzieciom dam jeść? Wielokrotnie otrzymywałam odpowiedź i pomoc przychodziła w przedziwny sposób. Pomoc realna, jak np. podarowany w sklepie kosz pełen zakupów.
Zachęcam mamy, które są w trudnej sytuacji życiowej, by się nie załamywały, tylko zawierzyły swoją sytuację Panu Bogu i wzięły się do pracy, dzień po dniu realizowały swoje powołanie do bycia mamą. Życie uczy nas takich umiejętności, których byśmy się nie spodziewali i dzięki temu możemy dawać sobie radę. Ostatnio zaprzyjaźniłam się ze św. Ritą, która też miała trudne życie i trudnego męża, dlatego jest mi bliska i czuję, że mi bardzo pomaga.
Najlepsze w byciu mamą jest to, że dzieci będę już miała na zawsze. Przez lata tylko zmieniała się moja rola. Najpierw ja się nimi opiekowałam, a teraz one chcą opiekować się mną. Bogu dziękuję też, że pomimo takiej traumatycznej przeszłości dzieci poukładały sobie życie i nie bały się wejść w małżeństwo, pozakładały rodziny, mają dzieci. Bardzo się cieszę też, że nie mają nałogów. Są szczęśliwe, to i ja jestem szczęśliwa.
Małgorzata
Razem a osobno
Jesteśmy z mężem po rozwodzie, dzieci mieszkają ze mną, ale wychowujemy je nie razem, tylko oddzielnie. Nasza rodzina jest pokaleczona, ale staramy się jednak być rodziną. Mam świadomość, że nie jest to normalna sytuacja, ale zaistniała i starałam się przeprowadzić dzieci przez nią, w miarę możliwości najłagodniej jak tylko się dało. Zadbałam o to, by pomimo naszego rozwodu, miały kontakt z ojcem, bo przemyślałam, co by było, gdybym ten kontakt utrudniała. Skutek byłby taki, że dzieci wyidealizowałyby obraz ojca, a tak ma on do nich swobodny dostęp, dzieci mają poczucie bezpieczeństwa, bo wiedzą, że mają tatę, choć doświadczają w pełni jego charakteru i sposobu bycia, który dla mnie był niestety nie do wytrzymania.
Mój mąż okazał się osobą niedojrzałą na tyle, że nie dało się razem żyć. Nie rozstaliśmy się z jakiegoś dramatycznego powodu, tylko z powodu niedojrzałości męża i mojej samotności u jego boku. Przestał się odzywać, prawie w ogóle nie spędzał wolnego czasu w domu i doszło do tego, że wyjeżdżał na weekendy i nie wiedziałam, gdzie i z kim jest. Nie interesował się domem. Dzieci go tygodniami nie widziały, bo spały, gdy wychodził i wracał. W końcu zaczęły się awantury. Moja decyzja o tym, żeby powiedzieć dość spowodowała, że on trochę z ambicji nabrał ochoty, by przynajmniej spędzać czas z dziećmi. Można powiedzieć, że dzięki naszemu rozwodowi dzieci mają teraz ojca.
Jeszcze kilka lat po rozwodzie leczyłam skołatane serce. Na szczęście mieliśmy wsparcie rodziny, szczególnie mojego ojca. Stworzyli mi i dzieciom bezpieczną przystań i dali poczucie bezpieczeństwa. Wreszcie zasypiałam spokojnie. Mój tata był fantastycznym dziadkiem, spędzał aktywnie czas z dziećmi i miał głowę pełną pomysłów. Był zupełnie oddany dzieciom, pomimo swojej choroby.
Nieraz słyszałam od różnych osób, że powinnam to wszystko wytrzymać, ale nie chciałam, żeby moja córka widziała mnie smutną i płaczącą. Nie chciałam też, by nauczyła się, że można być tak traktowaną w małżeństwie. Nie chciałam też, by syn patrzył, że mężczyzna może tak traktować swoją żonę, jak jego ojciec traktował mnie. I tak, jak się ułożyło, tak jest.
Chcę jeszcze dodać, że w tej całej sytuacji, jaką mamy jestem wierna mojemu mężowi i nie planuję sobie przyszłości z kimś innym u boku. Pomimo tego, że nie jesteśmy rodziną głęboko tradycyjnie religijną, to wiara jest dla mnie ogromnie ważna i dlatego, pragnąc prowadzić życie sakramentalne, nie zwiążę się z nikim innym. Pomimo naszego rozwodu pragnę podkreślić, że ja nie wierzę w rozwody, bo jeśli Pan Bóg zdecydował, że ja z moim mężem mieliśmy się spotkać i mieć dzieci, to jest wola Boża i koniec. Również nie wierzę w jakiekolwiek kościelne unieważnienia małżeństwa. Jesteśmy połączeni, mimo że nie czujemy do siebie teraz sympatii. Wiem, że mój mąż próbował znaleźć sobie zastępstwo dla mnie, ale jest sam. Przed Bogiem dalej jesteśmy małżonkami, nie mogliśmy tylko razem żyć i trwamy w rozłączeniu wychowując dzieci, każde jak umie najlepiej.
Anna
Nikt mnie nie uczył być matką
To, jacy jesteśmy, jest wypadkową relacji, które panowały w naszych domach rodzinnych i naszych wyobrażeń i marzeń o własnym domu. Dochodzi do tego jeszcze wiedza i doświadczenia zdobyte na przestrzeni lat, kiedy szukamy wsparcia i pomocy od innych rodziców. Bo rodzicielstwo to nie tylko trzymanie w rękach różowego bobasa, który pięknie gaworzy i uśmiecha się do mamy, a kiedy dorośnie to ogląda książeczki i buduje domki z klocków, a potem ze szkoły przynosi tylko same szóstki. Rodzicielstwo to ciężka praca, to odpowiedzialność za innych, to zmęczenie, sprzątanie, gotowanie, zarabianie pieniędzy i w tym wszystkim dbanie o siebie, o swoją duchowość i o swoje potrzeby. Oczywiście jest też „spijanie śmietany”, bo dzieci nadają sens i radość życiu i nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było. I cudownie jest, kiedy możemy doświadczać od nich tej miłości, którą je obdarzamy, ale to jest wartość dodana.
Od wieków matki wspierały się w wychowaniu dzieci. Oczywiście robiły to lepiej lub gorzej, ale warto z tego doświadczenia korzystać. Ja korzystam.
Dla mnie bardzo ważne jest wsparcie, które otrzymuję w grupie młodych mam. Pandemia spowodowała, że nie możemy się spotykać, ale dzwonimy do siebie. To wsparcie innych matek jest dla mnie bardzo ważne, bo rozumiemy się bez słów. Każda z nas przechodziła lub przechodzi przez kryzysy rodzicielstwa i możemy o tym ze sobą rozmawiać. Łatwiej jest mi opowiedzieć koleżance, która zrozumie moje załamanie, wściekłość czy bezsilność, niż osobie, która ma wygórowane oczekiwania wobec mnie, jako matki. Oparcie w grupie mam spowodowało, że zrozumiałam, że mam prawo do słabości, zmęczenia, zdenerwowania i że dzieci czasem dają w kość. Wiem też, że nie wynika to z tego, że chcą być dla nas niedobre i nas umęczyć. To moje dzieci, które bardzo kocham, a sytuacja, kiedy mam ich już dość jest sygnałem, który ma być dla mnie informacją, że czas coś zmienić. I tu nie chodzi o duże zmiany, czasem wystarczy odpocząć, zrobić coś dla siebie, pospacerować, porozmyślać, napić się dobrej herbaty, spotkać z kimś, przytulić się do męża.
Kiedy dzieci były małe i przychodził moment mojego zdenerwowania na nie, to rozwiązaniem było zamilknięcie, wyjście z pokoju na chwilę, odwrócenie ich uwagi, puszczenie bajki i odsapnięcie przez moment lub szukanie pomocy u męża, żeby przejął dzieci, a mi pozwolił wyjść i odpocząć. Teraz, kiedy dzieci są już w wieku szkolnym, więcej rozumieją i wchodzą z nami w dyskusję, to zauważyłam, że muszę uważać na słowa.
Zdarzało mi się nieraz w zdenerwowaniu powiedzieć coś, z czego potem trudno było mi się wytłumaczyć i przede wszystkim mocno zranić słowem. Miałam też wyrzuty sumienia i nie mogłam sobie darować pewnych słów, które padły w emocjach. A dzieci zapamiętują. Teraz często modlę się i proszę o mądrość. Nie jest łatwo wychować dobrze kogoś, jeśli samemu ma się problemy ze sobą. Warto zadbać o siebie. Jesteśmy tylko ludźmi.
Beata
Miłość czyni matką
Pragnęliśmy już mieć dziecko w domu, a ciągle nie udawało się nam z poczęciem. Wszyscy pytali, kiedy będzie maleństwo, naciskali, nakłaniali do in vitro, które z powodów religijnych nie wchodziło w grę. Dokoła były dzieci, tylko u nas nie było. To był dla nas trudny czas. Mocne pragnienie rodzicielstwa i bolesne komentarze. Dużo dyskutowaliśmy na ten temat, modliliśmy się, pytaliśmy, rozeznawaliśmy wolę Bożą. To był czas budowania relacji małżeńskiej na tyle silnej, że po 5 latach zdecydowaliśmy się na adopcję. Postanowiliśmy odnaleźć to dziecko, które gdzieś się nam zgubiło i w tej decyzji byliśmy jednością.
Asię poczułam i pokochałam od razu, choć bałam się czy będę dla niej dobrą mamą. Miała 4 miesiące jak się odnaleźliśmy w ośrodku adopcyjnym. Miała takie ogromne, wypatrujące oczy. Uśmiechała się i robiła minki, żeby ściągnąć na siebie uwagę. Mąż pokochał ją od razu, ja potrzebowałam dwóch dni. Byliśmy na spacerze i wtedy Asia się we mnie wtuliła, a ja poczułam, jak wypływa ze mnie cała miłość, której w sobie nagromadziłam. Czułam emocjonalnie i fizycznie, że rodzę swoją córeczkę. Urodziłam ją z serca. Miałam odczucie, że Duch Święty się we mnie wlał z miłością do tego dziecka. Ten świadomy poród matki adopcyjnej przeżyłam bardziej niż kilka lat później naturalny poród naszego syna Mateusza, którego przecież nosiłam przez dziewięć miesięcy. To od pojawienia się Asi zaczęła się nasza rodzina. Mamy jedno dziecko z brzucha, a drugie z serducha.
Teraz syn ma 13 lat, a córka 15 i wiedzą od samego początku, że Asia jest zrodzona z serca. Trzeba być uczciwym wobec dzieci w ogóle, a szczególnie wobec adoptowanych. Zwłaszcza teraz, kiedy przeżywamy ich dorastanie trzeba być bardzo delikatnym, kiedy słyszy się: Po kim ja mam takie krzywe nogi? Staramy się z mężem łagodnie towarzyszyć tym młodym ludziom, których otrzymaliśmy w darze, w ich trudnym czasie budowania własnej tożsamości. Tata często mówi Asi, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. To jest potrzebne każdej kobiecie, bez względu na wiek, a ja mówię Mateuszowi, że jest silny, mądry i kochany, bo wiem, że tego bardzo potrzebuje.
Julia
Czasem mam po prostu dość
Bycie matką nie zawsze jest słodkie i kolorowe jak na zdjęciach rodzinnych. Czasem trzeba przełknąć gorzkie wyrzuty, które usłyszy się od nastolatka lub poczuć bezradność, złość i zmęczenie w opiece nad maluchem.
Mój mąż kiedyś powiedział do naszego syna: – A co ty myślisz, że ja cię do okna życia nie wepchnę? I choć pierwszą reakcją syna był śmiech, który rozładował całą sytuację, to mąż później żałował tych słów, które wypowiedział całkiem poważnie. Miał nawet wyrzuty sumienia. Uświadomiłam sobie po tym fakcie, że nastąpiło w nas „przemęczenie materiału”, że chyba powinniśmy odpocząć, zresetować się, bo drażnią nas zwykłe domowe czynności, powtarzane codziennie, te same dialogi, te same wyrzuty chłopców w stosunku do nas, rodziców. Zbawienny okazał się wówczas wypad na weekend. Pomogli nam znajomi, którzy też mają synów. Zaprosili naszych chłopaków do siebie, a my mogliśmy spokojnie wyjechać. Odpoczęliśmy tylko we dwoje i przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy dla siebie najważniejsi. Zmieniliśmy otoczenie. Przegadaliśmy problemy i wróciliśmy do codzienności. Zrozumiałam, że mam prawo do zmęczenia i prawo do wypoczynku, a także że mam swoje własne określone emocje, które nawarstwiając się przez lata powodowały, że wybuchałam zdenerwowana z byle powodu. A denerwowało mnie wszystko w domu, bo wszystko według mnie było nie tak jak sobie wymarzyłam.
Mam romantyczną naturę i zawsze chciałam mieć córki, z którymi będę zbierać kwiaty na łące i stroić lalki. A tu na świat przyszło czterech synów, którzy grają w piłkę, boksują i tarzają się po podłogach w domu. Nasz dom jest nieustannym poligonem. Moje plany o sukienkach, serwetkach i kwiatach na stole brutalnie zderzyły się z rzeczywistością. Nie było łatwo, kiedy chłopcy byli mali, bo przychodzili na świat w krótkich odstępach czasu, a teraz, kiedy dorastają i wchodzą w wiek męski jest jeszcze trudniej. Jedyną odskocznią dla mnie obecnie jest praca kilka godzin dziennie, wtedy, kiedy chłopcy mają zajęcia w szkole i oczywiście randki z mężem. Postanowiliśmy, że raz w tygodniu robimy sobie wieczór tylko dla nas. To daje nam siłę i jest takim buforem bezpieczeństwa, żeby nie zwariować. Dajemy też sobie siłę i utrwalamy naszą miłość. Bo chłopcy kiedyś pójdą z domu, a my w nim zostaniemy.
Ewa
Wysłuchała i spisała Katarzyna Pawlak (wdzięczna za dar macierzyństwa mama 4 dzieci)