Wspomnienia o śp. Prałacie Witoldzie Domańskim – księdzu oddanym każdemu człowiekowi
3 maja w uroczystość Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski, przypada
11. rocznica śmierci ks. Prałata Witolda Domańskiego. Wiele osób dotąd wspomina
zasłużonego dla parafii Świętej Rodziny na Zaciszu Proboszcza, którym był w
latach 1964-1982. W tych wyjątkowo trudnych czasach i warunkach przeprowadził
gruntowny remont dawnego
budynku kościoła parafialnego. W tym też czasie, jeszcze przed podziałem na
diecezje, był dziekanem dekanatu Warszawa-Praga Północ.
Z Zacisza w 1982 roku przeniósł się już jako ksiądz emeryt do skromnego domu po swoich rodzicach i związał z tamtejszym duszpasterstwem w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie na Żoliborzu. To był czas pamiętnych Mszy Świętych za ojczyznę i działalności ks. Jerzego Popiełuszki. Dopóki zdrowie i siły pozwalały ks. Witold odprawiał także Msze Święte w kościele, na które przyjeżdżali jego byli parafianie z Zacisza.
W domu rodzinnym ks. Domański przeżył ostatnie dni swojego życia. Po jego śmierci dom został na jego życzenie sprzedany, a środki przekazane na potrzeby niewidomych dzieci w Laskach, z którymi był również związany duszpastersko.
Ks. Witold Domański urodził się w Warszawie w 1913 roku, święcenia kapłańskie przyjął podczas wojny w 1944 r.
Na Żoliborzu sędziwy już ks. Witold przewrócił się i od tego upadku zaczęły się komplikacje, które doprowadziły do jego odejścia w wieku 96 lat. Przez ostatnie pół roku życia posługę pielęgnacyjną przy ks. Domańskim pełniła Pani Agnieszka Getka. Trafiła do księdza przez opiekę społeczną, bo był zgłoszony do pracowników socjalnych przez lekarza kiedy przebywał w szpitalu.
– Pod koniec życia z ks. Witoldem kontakt był już utrudniony, bo słabo słyszał, więc ciężko się rozmawiało, ale do końca był świadomy i bardzo cierpliwie znosił swoją chorobę, nie narzekał, choć był cały obolały i z pewnością cierpiał – opowiada p. Agnieszka i dodaje: – Ks. Witold przy mnie zmarł. Odszedł tak jak żył skromnie i cicho. Zmarł 3 maja 2009 r. w święto Matki Bożej. Musiał mieć specjalne względy u Niej – mówi pani Agnieszka.
Zmarł mając 96 lat. Msza św. pogrzebowa była odprawiona 7 maja w kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach, po czym Ciało spoczęło w grobie rodzinnym. Pogrzeb był bardzo skromny. Uczestniczyli w nim parafianie z Zacisza wraz z ks. Proboszczem Andrzejem Mazańskim.
Mieszkająca w pobliżu domu rodzinnego księdza Witolda Pani Alfreda Sinbab przez kilka ostatnich lat przychodziła do jego domu dwa razy w tygodniu, by gotować i sprzątać, choć, jak wspomina do końca, kiedy jeszcze mógł chodzić, sam robił zakupy, by kobieta nie dźwigała i przynosił wszystko do domu, prosząc tylko o ugotowanie. Pani Alfreda cały czas opiekuje się grobem ks. Witolda.
– Pochowany jest na Powązkach w grobie rodziców, wchodzi się IV bramą i idzie prosto około 5 minut i przy takiej charakterystycznej nagrobnej sąsiedniej kopule trzeba się rozejrzeć i wypatrzy się grób księdza Domańskiego.
Pani Alfreda wspomina: – Ks. Witold to był po prostu bardzo dobry człowiek, a do tego był niezwykle skromny. Nie lubił opowiadać o sobie, dlatego, jak powstawała książka o historii parafii św. Stanisława Kostki, to ksiądz Witold nie chciał być w niej umieszczony, nie chciał być opisywany, bo uważał, że nie ma o czym pisać. A myślę, że to nie prawda, bo był człowiekiem wielkiego formatu. On nie chciał rozgłosu. Uważał, że wszystko, co robił to nie były niezwykłe rzeczy, tylko obowiązki, które trzeba wypełniać jak najlepiej i tyle.
Również parafianie Świętej Rodziny na Zaciszu, którzy zechcieli podzielić się swoimi wspomnieniami o ks. Domańskim podkreślają jego wielką dobroć i szczerość.
Pani Adela Rowicka pamięta ks. Witolda bardzo dobrze: – Był wspaniałym człowiekiem, ciepłym, życzliwym, otwartym. Ks. Witold udzielił nam ślubu w 1966 r. Trwała wówczas przebudowa ówczesnego kościoła na Zaciszu. Kiedy mój mąż musiał wyjechać za granicę do pracy, zostałam sama przez półtora roku z trójką dzieci, wówczas ks. Domański bardzo mi pomagał. Zresztą tak było ze wszystkimi potrzebującymi, a warto pamiętać, że to nie były łatwe czasy. Dzielił się darami, które otrzymywał z Zachodu. Zatroskany dopytywał wszystkich, w czym pomóc. Kiedy zmarł mój tata mąż poszedł do księdza w nocy, żeby o tym porozmawiać, pomógł nam załatwić miejsce na cmentarzu i przejść przez to wszystko. Kiedy brat zginął tragicznie także nam bardzo pomagał. Dla wszystkich parafian był bardzo otwarty i życzliwy, ciągle dopytywał z czym mają problemy i w czym może pomóc.
Kiedy ks. Witold był już rezydentem w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, to odwiedzaliśmy go i uczestniczyliśmy często w Mszach Świętych, które odprawiał. Był w oddali, ale kontakt z nim utrzymywaliśmy. Był dla nas jak członek rodziny i wszyscy za nim tęskniliśmy – opowiadała pani Adela.
– Bardzo często wspominam ks. Domańskiego, bo wszyscy byliśmy z nim w bardzo dobrej relacji. To był bardzo uczynny kapłan, oddany ludziom i całej parafii. Zresztą chętnie i przy każdej okazji szukał kontaktu z parafianami i możliwości do porozmawiania – opowiedziała Pani Bogusia Sierocińska.
– Pamiętam taką sytuację w autobusie, kiedy byłam jeszcze młodą dziewczyną, świeżo upieczoną mężatką, weszłam i zobaczyłam, że jest miejsce akurat przy księdzu Witoldzie. Trochę się wstydziłam usiąść przy ks. Proboszczu. Kiedyś ludzie byli bardziej powściągliwi, więcej się krępowali, bo byli inaczej wychowywani. Ale ksiądz Domański mnie zauważył i powiedział: Choć kochana, siadaj tutaj koło mnie. I zaczęliśmy rozmawiać. Usłyszałam wówczas kilka porad małżeńskich, które na tamten czas okazały nam się bardzo przydatne. Tłumaczył mi jeszcze później bardzo dużo na początku mojej małżeńskiej drogi i tych słów nie zapomnę do końca życia: „Kochana moja młoda parafianko, ja już jestem stary i niedługo stąd pójdę albo odejdę, ale na dalszą drogę pamiętaj – bądź pokorna, na tyle na ile możesz, bądź rozmodlona i staraj się unikać zwady z kim by to nie było, czy z mężem, czy kiedyś z dziećmi, czy z sąsiadami.”
– Pięknie też mówił kazania i w ten sposób trafiał do mojego serca – wspomina p. Bogusia. Słuchałam go chętnie, bo był uduchowiony i rozmodlony. Dało się też zauważyć, że był powolny, bo nigdy się nie spieszył i dla wszystkich miał czas, choć z pewnością tak naprawdę go nie miał, bo ciągle coś robił w parafii, ale zawsze zatrzymał się przy człowieku. Nikogo nie zostawił. Każdego zauważył. Był bardzo cierpliwy, raczej nie słyszałam, żeby ktoś mówił, że widział go zdenerwowanego. To była chodząca pokora – podsumowała p. Bogusia.
– Niezwykła pokora wielokrotnie przewija się w opowieściach i wspomnieniach wielu osób, a określenie chodząca bardzo pasuje, gdyż ksiądz Domański miał zwyczaj spacerowania wokół kościoła, chodził i odmawiał różaniec, ale też była to okazja, by spotkać parafian i pogawędzić – wspomina Pan Zbysław Suchożebrski.
– Pamiętam 1980 rok, kiedy urodziło nam się pierwsze dziecko – córka Agnieszka, któregoś dnia spacerowałem jako młody tato z wózkiem po ulicy Rozwadowskiej i przy kościele się modliłem i oczywiście ks. Proboszcz nie omieszkał, żeby mnie zagadnąć i zamienić parę słów. Zapytał, co tam słychać w rodzinie, jak się dziecko chowa. Do dziś pamiętam, co mi wówczas powiedział i chętnie się tym pouczeniem dzielę, szczególnie z młodymi rodzicami: „Pamiętaj synu, żebyś stale utrzymywał kontakt z dzieckiem, bo co my się nasłuchamy od kilkunastoletnich dzieci w konfesjonale, to ty sobie nie wyobrażasz. Najważniejsze, żeby rodzic miał stały kontakt z dzieckiem i stale o ten kontakt dbał. Żeby dziecko miało śmiałość przyjść do ojca czy matki i się przytulić i wiedziało, że może skryć się w ramionach rodzica.”
Był bardzo skromnym człowiekiem i nas to urzekało, że jak większość ludzi wówczas jeździł autobusem. Autobusy 119, które jeździły na Zacisze odjeżdżały wówczas z ul. Wileńskiej i było miło widzieć księdza w sutannie (zawsze chodził w sutannie). Siadał w autobusie przy oknie i szukał okazji, żeby z parafianami porozmawiać czy podyskutować przez drogę. Przy tym warto zauważyć, że w tych dyskusjach i rozmowach nie chciał sobą absorbować ludzi, zawsze przekierowywał uwagę na Chrystusa.
Przed kilku laty, już po śmierci ks. Domańskiego, ks. Proboszcz Andrzej Mazański zupełnie niespodziewanie będąc w kościele św. Jakuba przy placu Narutowicza, dowiedział się na podstawie ksiąg metrykalnych, że tym, który udzielił mu sakramentu chrztu świętego był ks. Witold Domański, który wówczas w 1956 r. pełnił tam funkcję duszpasterza akademickiego.
Wspomnienia o księdzu Witoldzie Domańskim pokazują jak ludzkie historie splatają się ze sobą. W naszym życiu nie ma wydarzeń czy spotkań bez znaczenia. Pojawiają się ludzie, którzy na różny sposób mają wpływ na nasze życie. Warto o tym pamiętać w codziennych relacjach z innymi.
Wspomnienia spisała Katarzyna Pawlak