Korespondencja z misji
Czcigodny Księże Proboszczu, Drodzy Kapłani Parafii, Drodzy Parafianie, Drodzy Przyjaciele Dzieła Misyjnego z Zacisza, witam Was serdecznie w miesiącu misyjnym.
Bardzo serdeczne Bóg zapłać za Waszą pamięć, szczerość, modlitwy i ofiarę przesłaną na cele misyjne.
Jestem w trakcie wyprawy misyjnej nad rzekę Sepik. Prąd elektryczny tutaj to rarytas, ale na ile starczy baterii to napiszę, zaś jak gdzieś złapię trochę prądu to się jeszcze podłączę. To wyprawa na dziesięć dni do wspólnot w parafiach nad rzeką Sepik i w jej dopływach. Dojechałem najpierw autem do końca drogi, która dosłownie kończy się w rzece Sepik, potem przesiadłem się na łódkę. Teren ten to oczywiście jak kolejne rozdziały Księgi Rodzaju, prądu nie ma, wiec o wszystkim, co jest połączone z elektrycznością nie ma mowy. Myślę, że rozpieszczeni w naszej tzw. cywilizacji nawet sobie nie uświadamiamy, że praktycznie non stop jesteśmy uzależnieni od prądu. Woda bieżąca? Owszem w rzece, ale okazuje się, że nie zawsze. Mój wyjazd miałem rozpocząć tydzień wcześniej, ale wody było za mało, by dopłynąć do odległych wspólnot, a za dużo, by iść tam pieszo. Drogi w takich terenach nie istnieją i nigdy nie powstaną. Nasi ludzie jednak muszą żyć bez takich dobrodziejstw i jakoś żyją, a wraz z nimi musi to wytrzymać misjonarz.
Po kilku godzinach w górę rzeki zabrał się z nami jeden z moich księży, który proboszczuje na tym rozległym terenie, i popłynęliśmy dalej. Po drodze już widać było, że ludzie spodziewali się biskupa. Od czasu do czasu na brzegu powiewały powtykane w brzeg rzeki młode jasnozielone liście kokosa. W kilku miejscach małe delegacje czekały, by pomachać lub obrzucić mnie kwiatami lub liśćmi, kiedy kwiatów zabrakło. W pewnym momencie odbiliśmy z rzeki Sepik w jeden z jej dopływów. Po ponad godzinie dopłynęliśmy do Siklom – wspólnoty, która postanowiła pojednać się z Kościołem i Panem Bogiem za zło kiedyś uczynione. Grzech ich polegał na tym, że kiedy wiele lat temu misjonarz postawił tam kościół, dom księdza, a nawet dom dla sióstr, ludziom się to nie podobało i postanowili to wszystko rozebrać i rozgrabić. Tylko część budulca udało się uratować i z tego powstał kościół znacznie dalej w górę rzeki. Teraz odkryli, że czują ciężar swego złego postępowania i namacalnie, jakby Boże Błogosławieństwo nie było już z nimi. Przygotowali dekoracje, tańce, dary, przedstawiciel każdej wspólnoty wyraził ubolewanie, skruchę i żal za popełnione czyny i prosił o przebaczenie i pojednanie. Nie miałem wielkiej wiedzy na temat tych wydarzeń. Misjonarze, którzy tego doświadczyli, odeszli już po wieczną nagrodę. Nie mniej reprezentując Diecezję i Pana Boga w ich oczach, jako Biskup nie mogłem nie przyjąć ich przeprosin i darów. Wśród nich była żywa świnia, na którą musiałem nastąpić. Bałem się, że padnie pod moim ciężarem, ale przeżyła nawet do następnego dnia. Kiedy wracałem zabrałem ją ze sobą, a teraz wciąż żyje doglądana w parafii ojca Adama Sroki SVD i czeka, kiedy będę za kilka dni wracał z tej całej wyprawy, by ją zawieść do miasta.
Po kolejnych kilku godzinach dopłynęliśmy przed zachodem słońca do celu, myślałem, że będzie to tuż, a okazało się, że czeka nas jeszcze długi marsz dla mnie, a dla nich tańce w podskokach i pięknych strojach z muszli i liści. Po drodze pobłogosławiłem kościółek Krzyża Świętego. Szedłem boso i było to bardzo bolesne, bo ziemia była tak rozgrzana, że parzyła jak ogień. Moje sandały, które zachwalałem wszędzie, w tej spiekocie na łódce stopiły się i zrobiły się za ciasne. Coś niesamowitego! Czegoś podobnego jeszcze nie doświadczyłem, ale prawda, że upał był piekielny, a po drodze, jako że wody opadły, a wędrowaliśmy przez rozlewiska, sternik nie potrafił zgadnąć, gdzie płynąć i często utykaliśmy i trzeba było łódkę przeciągać w innym kierunku. Tę spiekotę, wilgotność i zmęczenie trzeba przeżyć, by tak naprawdę zrozumieć. Nie mniej, kiedy już myślałem, że można będzie odpocząć zaczęły się oficjalne przywitania, przemowy, kolejna świnia i kolejne przeprosiny. Mało tego, miałem mieszkać w domku na końcu placu, a po godzinie miałem wrócić, by wysłuchać ich długiej listy życzeń i zażaleń. Postanowiłem więc chwilę odpocząć na miejscu i zmierzyć się z liderami. Nie było łatwo. Lista była długa, a zadania jak z kosmosu. Może opatrznościowo, co chwilę zasypiałem, więc nie poczułem się aż tak bardzo obrażony i podziękowałem za spotkanie. Oni też uznali, że skoro wszystko jest napisane to nie ma co więcej dyskutować. Cały dzień wędrówki w spiekocie i marszu przez busz, po rozpalonej ziemi wyczerpał me siły. Następnego dnia skoro świt zaczęły się przygotowania do Mszy Świętej i Bierzmowania. Grupy taneczne w pięknych, oryginalnych dekoracjach pełne radości i spontaniczności podniosły mego ducha i dodały sił. Tego dnia wybierzmowałem 289 młodych ludzi.
Po krótkim odpoczynku i drobnym posiłku czas było ruszać w drogę powrotną. Świnia z tej wsi w nocy padła, więc ją zostawiłem. Powrotna droga miała być krótsza, no ale nie jestem tego do końca pewny, bo prowadziła przez bagna i trzeba mi było iść po porzuconych pniach kokosów dobre pół godziny. Strata równowagi równała się wpadnięciem do bagna pełnego zgnilizny, bakterii i kolców z palmy sago. Dziękowałem Bogu, że wychowałem się na wsi. W drodze powrotnej nie obyło się bez przeciągania łódki i szukania kanału, by dalej płynąć. Odebrałem też pierwszą świnię w dobrym stanie i popłynęliśmy dalej. Na ciemną noc zdążyłem spłynąć, a później zjechać do ojca Adama Sroki SVD, by razem celebrować jego 50-te urodziny. Nieco odpoczynku i wróciłem na rzekę Sepik. Tym razem podpłynęło kanu. Załadowaliśmy 4 dwustulitrowe beczki z paliwem, zakupy i wyruszyliśmy w dół rzeki.
Poprzedniego dnia miałem jakieś złe przeczucia, co do tego płynięcia. Chwilę po tym jak zmrużyłem oko ocknąłem się w szoku, kiedy kanu pochyliło się niebezpiecznie. Młodzieniec na dziobie kanu skrzyczał sternika. Nie wiem, co naprawdę się stało, zasnął czy co? Potem bałem się już spać. Nie mniej po jakichś trzech godzinach nadszedł tak mocny wiatr, że rzeka, która miejscami jest szeroka na kilometr, nagle zmieniła się w szalone morze z wielkimi falami. Nasze kanu, czyli pień drzewa wydłubany i w nim ponad tona ładunku. Nabieraliśmy wody, szalał wiatr, a do brzegu mieliśmy daleko. Oj, czarno to widziałem…
W końcu udało się dopłynąć do osady i zaczęliśmy wylewać wodę z kanu pożyczonym kawałkiem plastikowej butelki. Spytałem jak moje bagaże? Miałem tam laptop i inne ważne przedmioty. Kiedy mój towarzysz podróży podniósł walizeczkę z laptopem woda lała się strumieniami, bo położyli ją na dnie. Druga walizka z ubraniami podobnie. Dalej płynęliśmy powolutku, wiatr nieco zelżał i cudem przed zmrokiem dopłynęliśmy do Timbunke. Tu ludzie czekali, by powitać biskupa. Była mała grupa z bębenkami, kwiaty i przemówienie. Nie słuchałem tego wiele, byłem szczęśliwy, że jestem cały i żywy na pewnym gruncie. Czekała mnie tylko jeszcze kolacja z krokodyla, pranie i można było położyć się na spoczynek. Za łóżko posłużyła mi książka pod głowę. Nie była to łatwa noc…
To tylko część opowieści. Dziękuję za pamięć, modlitwy, ofiary, z wdzięcznym sercem Biskup Józef Roszyński SVD
Papua Nowa Gwinea, 27 października 2019 r.